poniedziałek, 17 marca 2014

Prolog


Słowo wstępne.
Jestem Fredi, znany niektórym jako Fredi Merkóry z dziwnego portalu społecznościowego ask.fm. Tu piszę normalnie, bo wiem, jaką trudność sprawia czytanie tekstu z błędami przez dłuższy czas. To tylko prolog, więc jest dosyć krótki. Życzę miłego czytania.

 ***

- Najpierw B-dur, a potem przechodzisz do A-moll i grasz tak do końca, rozumiesz?
- Mamaaa! I don't want to dieee!
- Ratty, wejdź na scenę i zobacz czy gitara Deacona działa!
- Brian! Ty dupku, dlaczego namalowałeś mi kutasa na kurtce?!
- Hehehe.
Dzień jak co dzień. Na koncercie hałas, przed koncertem hałas, po właściwie też. Życie w takim bałaganie nie należy do najprostszych, ale ci, którzy przetrwają tą dzicz mogą bez żadnych wątpliwości stwierdzić, że pod względem wytrzymałości są ponad innych, przeciętnych ludzi. Tutaj ciągle ktoś krzyczy, biega, piszczy, gra na czymś, skrzeczy, bawi się efektami, śpiewa i tym podobne. Tego dnia łomot był niezwykle bardzo nie do zniesienia. W pewnym momencie do hali wszedł pan Mercury.
- Zamknijcie się wreszcie. - powiedział ze znudzeniem. - Słychać was aż w garderobie, nie mogę się skupić.
Ach, tak, Freddie Mercury. Wybitny muzyk. Chyba wszyscy go znają. Nie sądzę, by znalazła się na świecie taka osoba, która nie nuciłaby sobie jego "Bohemian Rhapsody" bądź "Somebody to love". Roztaczał wokół siebie... Taki czar, którym magicznym sposobem przywłaszczał sobie dusze innych. Tak, przywłaszczał sobie. Nie dało się go nie lubić. Przypominał monarchę, swoim lekkim znudzeniem, akcentem, sposobem gestykulowania i zwracania się do innych. Nie wywyższał się jednak, stawiał wszystkich na równi. Tak samo traktował swoich pracowników, jak i kolegów, był miły i uprzejmy. Człowiek ideał, prawda? Jednak jak każdemu zdarzały mu się gorsze dni, gdy potrafił wybuchnąć takim gniewem, że aż nie mieści się to w głowie. No cóż, nie ma ideałów, prawda?
Po chwili wyszedł i wrócił do układania włosów. Wygląd to coś, o co szczególnie dbał. Potrafił godzinami siedzieć przed lustrem i poprawiać swoją, i tak już nieprzeciętną urodę. Najgorzej było przed koncertami. Wtedy siedział w garderobie prawie pół dnia. Perfekcjonista od urodzenia to najlepsze określenie dla charakteru tego pana.
Nagle do pokoju wszedł Brian, grając na wyimaginowanej gitarze. Zaczął wykonywać dziwne ruchy i krzyczeć:
- Ijąąąijąjąąiiiijąą!
- Nawet gdy udajesz, nie umiesz grać, przykro mi. - zaśmiał się Freddie i wyszczerzył zęby.
- Nawet gdy udajesz, nie umiesz grać. - przedrzeźniał go wysokim głosem May. - Przykro mi. Ja przynajmniej nie siedzę od rana do nocy i nie przeglądam się w lusterku, próżniaku!
- Debil.
- Idiota.
- Amator.
- Ciota.
- Ale masz wpierdol! - krzyknął Mercury i rzucił szczotką do włosów w gitarzystę, lecz ten uniknął pocisku i ze śmiechem wybiegł z sali.
"No, wreszcie mam chwilę spokoju." - pomyślał artysta i rozłożył się w fotelu. Wyciągnął papierosa z paczki, odpalił i zaciągnął się. Trzymając go między palcami wydmuchał strumień jasnego dymu. Uwielbiał to zajęcie, było jednym z nielicznych, które całkowicie go odprężały. Nawet nie zauważył, że powieki z każdą chwilą stawały się coraz cięższe, a on sam zapadał w błogi sen.
- Freddie, co ty tam robisz?! Spóźniasz się już pięć minut! Ludzie czekają!
Otrząsnął się. Przeklął w duchu, rzucił niedopałek w kąt i wybiegł z garderoby. Po chwili był już na scenie i śpiewał:
- I have sinned dear Father, Father I have sinned, try and help me, Father... Won't you let me in? Liar!
Na scenie dawał z siebie wszystko. Zawsze. Nawet jak bolało go gardło, noga, był chory. To nie było dla niego ważne, ważne było to, by ludzie wychodzili z jego koncertów zszokowani tym, co zobaczyli. Zszokowani w dobrym sensie, oczywiście.
Po występie zmęczeni, lecz szczęśliwi muzycy usiedli na kanapie razem z całą ekipą i pili szampana. Poza panem Mercury'm oczywiście, który sączył trunek z wysokiego kielicha. Bo sączenie jest bardziej w jego stylu. Po pewnym czasie wszyscy oprócz pana Mercury'ego byli lekko podpici. Pan Mercury wyszedł do swojej sypialni, by porozmawiać przez telefon z Mary, swoją najlepszą przyjaciółką, i opisać jej koncert.
- Uwagaa, będę rapował. - powiedział Roger i czknął głośno. - Ale to będzie inny rap... Taki zajebisty! Słuuuchajcie mniee.
Wszyscy ze skupieniem wpatrywali się w Taylora, który po chwili wstał, chwiał się przez jakieś dwie minuty i zaczął.
- Jestem perkusista, to jest sprawa oczywista, Roger super i w ogóle, w bęben pobić sobie lubię, dziewczyny lecą na me włosy i palce jak kabanosy, dziękuję. - zarapował, po czym upadł na ziemię i zasnął przytulony do dywanu.
- She loves you yeah, yeah, yeah. - śpiewał głośno Brian z jednym z operatorów dźwięku.
- John... John, muszę Ci coś wyznać. - powiedział Ratty zapijaczonym głosem i objął Deacona ramieniem. - Posypałem całą twoją bieliznę proszkiem wy... Wyło... Wywołującym swędzenie... Wybacz mi przyjacielu... - W tym momencie mężczyzna się popłakał i wtulił twarz w oparcie kanapy.
Chyba nie zauważył, że jego kolega cały czas spał.
No cóż, tak wygląda życie w trasie. Następnego dnia skacowani będą musieli wyruszyć na kolejny koncert. Ale czego nie robi się dla fanów?

2 komentarze:

  1. Borze, Fredi kocham Cie <3 Rozdział cudowny i juz chce następny. Rattie dosypał proszku do bielizny Johna XD
    Powodzenia w pisaniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ok. No to fajnie. Poznasz mnie ze strony- Jagoda, która nie umie pisać komentarzy... ;_;
    Fajnie, fajnie, fajnie. Czeką ną nąstępnę.... Paulindzia na górze napisała, jeeej...

    OdpowiedzUsuń