Słowo wstępne.
Jestem Fredi, znany niektórym jako Fredi Merkóry z dziwnego portalu społecznościowego ask.fm. Tu piszę normalnie, bo wiem, jaką trudność sprawia czytanie tekstu z błędami przez dłuższy czas. To tylko prolog, więc jest dosyć krótki. Życzę miłego czytania.
***
- Najpierw B-dur, a potem przechodzisz do A-moll i grasz tak do końca, rozumiesz?
- Mamaaa! I don't want to dieee!
- Ratty, wejdź na scenę i zobacz czy gitara Deacona działa!
- Brian! Ty dupku, dlaczego namalowałeś mi kutasa na kurtce?!
- Hehehe.
- Ratty, wejdź na scenę i zobacz czy gitara Deacona działa!
- Brian! Ty dupku, dlaczego namalowałeś mi kutasa na kurtce?!
- Hehehe.
Dzień jak co
dzień. Na koncercie hałas, przed koncertem hałas, po właściwie też. Życie w takim
bałaganie nie należy do najprostszych, ale ci, którzy przetrwają tą dzicz mogą
bez żadnych wątpliwości stwierdzić, że pod względem wytrzymałości są ponad
innych, przeciętnych ludzi. Tutaj ciągle ktoś krzyczy, biega, piszczy, gra na
czymś, skrzeczy, bawi się efektami, śpiewa i tym podobne. Tego dnia łomot był
niezwykle bardzo nie do zniesienia. W pewnym momencie do hali wszedł pan
Mercury.
- Zamknijcie
się wreszcie. - powiedział ze znudzeniem. - Słychać was aż w garderobie, nie
mogę się skupić.
Ach, tak,
Freddie Mercury. Wybitny muzyk. Chyba wszyscy go znają. Nie sądzę, by znalazła
się na świecie taka osoba, która nie nuciłaby sobie jego "Bohemian
Rhapsody" bądź "Somebody to love". Roztaczał wokół siebie...
Taki czar, którym magicznym sposobem przywłaszczał sobie dusze innych. Tak,
przywłaszczał sobie. Nie dało się go nie lubić. Przypominał monarchę, swoim
lekkim znudzeniem, akcentem, sposobem gestykulowania i zwracania się do innych.
Nie wywyższał się jednak, stawiał wszystkich na równi. Tak samo traktował
swoich pracowników, jak i kolegów, był miły i uprzejmy. Człowiek ideał, prawda?
Jednak jak każdemu zdarzały mu się gorsze dni, gdy potrafił wybuchnąć takim
gniewem, że aż nie mieści się to w głowie. No cóż, nie ma ideałów, prawda?
Po chwili
wyszedł i wrócił do układania włosów. Wygląd to coś, o co szczególnie dbał.
Potrafił godzinami siedzieć przed lustrem i poprawiać swoją, i tak już nieprzeciętną
urodę. Najgorzej było przed koncertami. Wtedy siedział w garderobie prawie pół
dnia. Perfekcjonista od urodzenia to najlepsze określenie dla charakteru tego
pana.
Nagle do
pokoju wszedł Brian, grając na wyimaginowanej gitarze. Zaczął wykonywać dziwne
ruchy i krzyczeć:
- Ijąąąijąjąąiiiijąą!
- Nawet gdy
udajesz, nie umiesz grać, przykro mi. - zaśmiał się Freddie i wyszczerzył zęby.
- Nawet gdy
udajesz, nie umiesz grać. - przedrzeźniał go wysokim głosem May. - Przykro mi.
Ja przynajmniej nie siedzę od rana do nocy i nie przeglądam się w lusterku, próżniaku!
- Debil.
- Idiota.
- Amator.
- Ciota.
- Ale masz
wpierdol! - krzyknął Mercury i rzucił szczotką do włosów w gitarzystę, lecz ten
uniknął pocisku i ze śmiechem wybiegł z sali.
"No,
wreszcie mam chwilę spokoju." - pomyślał artysta i rozłożył się w fotelu.
Wyciągnął papierosa z paczki, odpalił i zaciągnął się. Trzymając go między
palcami wydmuchał strumień jasnego dymu. Uwielbiał to zajęcie, było jednym z
nielicznych, które całkowicie go odprężały. Nawet nie zauważył, że powieki z
każdą chwilą stawały się coraz cięższe, a on sam zapadał w błogi sen.
- Freddie,
co ty tam robisz?! Spóźniasz się już pięć minut! Ludzie czekają!
Otrząsnął
się. Przeklął w duchu, rzucił niedopałek w kąt i wybiegł z garderoby. Po chwili
był już na scenie i śpiewał:
- I have
sinned dear Father, Father I have sinned, try and help me, Father... Won't you
let me in? Liar!
Na scenie dawał
z siebie wszystko. Zawsze. Nawet jak bolało go gardło, noga, był chory. To nie
było dla niego ważne, ważne było to, by ludzie wychodzili z jego koncertów
zszokowani tym, co zobaczyli. Zszokowani w dobrym sensie, oczywiście.
Po występie zmęczeni, lecz szczęśliwi muzycy usiedli na
kanapie razem z całą ekipą i pili szampana. Poza panem Mercury'm oczywiście,
który sączył trunek z wysokiego kielicha. Bo sączenie jest bardziej w jego stylu.
Po pewnym czasie wszyscy oprócz pana Mercury'ego byli lekko podpici. Pan
Mercury wyszedł do swojej sypialni, by porozmawiać przez telefon z Mary, swoją
najlepszą przyjaciółką, i opisać jej koncert.
- Uwagaa, będę rapował. - powiedział Roger i czknął głośno. -
Ale to będzie inny rap... Taki zajebisty! Słuuuchajcie mniee.
Wszyscy ze skupieniem wpatrywali się w Taylora, który po
chwili wstał, chwiał się przez jakieś dwie minuty i zaczął.
- Jestem perkusista, to jest sprawa oczywista, Roger super i
w ogóle, w bęben pobić sobie lubię, dziewczyny lecą na me włosy i palce jak
kabanosy, dziękuję. - zarapował, po czym upadł na ziemię i zasnął przytulony do
dywanu.
- She loves you yeah, yeah, yeah. - śpiewał głośno Brian z
jednym z operatorów dźwięku.
- John... John, muszę Ci coś wyznać. - powiedział Ratty zapijaczonym głosem i objął Deacona ramieniem. - Posypałem całą twoją bieliznę
proszkiem wy... Wyło... Wywołującym swędzenie... Wybacz mi przyjacielu... - W
tym momencie mężczyzna się popłakał i wtulił twarz w oparcie kanapy.
Chyba nie zauważył, że jego kolega cały czas spał.
No cóż, tak wygląda życie w trasie. Następnego dnia skacowani
będą musieli wyruszyć na kolejny koncert. Ale czego nie robi się dla fanów?
Borze, Fredi kocham Cie <3 Rozdział cudowny i juz chce następny. Rattie dosypał proszku do bielizny Johna XD
OdpowiedzUsuńPowodzenia w pisaniu.
Ok. No to fajnie. Poznasz mnie ze strony- Jagoda, która nie umie pisać komentarzy... ;_;
OdpowiedzUsuńFajnie, fajnie, fajnie. Czeką ną nąstępnę.... Paulindzia na górze napisała, jeeej...