poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rozdział 3



- Galileo, galileo, galileo, figaro... -  podśpiewywał sobie Freddie, lecz dalszą część tego fantastycznego utworu zagłuszyły jęki reszty zespołu
- Ach, zamknij japę!
- Nie mogę już tego słuchać...
- Niech go ktoś stąd zabierze, błagam!
- Pff. -wymruczał obrażony wokalista i trzasnął głośno zasuwanymi drzwiami w autobusie.
Atmosfera w pokoju od razu się rozluźniła. John głaskał czule gryf swojego nowego basu, Brian jadł, a raczej pożerał miskę pełną jednego z jego ulubionych dań, fasolki po bretońsku, a Roger próbował włożyć sobie końcówkę pałeczki do ucha tak, by nie wyleciała. Wszystko po staremu. Nagle rozległ się krótki, lecz niesamowicie głośny dźwięk przypominający rozpoczynanie pracy starego samochodu. Mężczyźni spojrzeli się po sobie, a Deacon wraz z Rogerem krzyknęli razem 'To nie ja'. May tylko przepraszająco szczerzył zęby.
- Wiecie jak to jest po fasoli, hehe.
- Czujesz coś, Rog? - spytał podejrzliwie basista wąchając powietrze dookoła.
- Ni... O kurwa... - wykaszlał perkusista. - Jak jebie, ja pierdole, umieram...
Smród był nie do wytrzymania. Obaj muzycy rzucili się na drzwi, by jak najszybciej opuścić pomieszczenie, lecz drzwi były zatrzaśnięte i nie dało się ich otworzyć.
- John, powiedz mojej matce że ją kochałem... - powiedział Taylor i upadł na ziemię.
A Brian wciąż tylko szczerzył zęby i dalej zajadał fasolkę.
- Okna... Otwórz okna... - wyszeptał Deacon i podczołgał się do ściany. Kaszląc jak człowiek z zaawansowaną gruźlicą włożył nos w szparę między uchylonym oknem a framugą i oddychał szybko. Roger dołączył do niego chwilę później, gdy już się ocknął po lekkim, smrodowym omdleniu.
Powietrze w pokoju po jakichś dwudziestu minutach był, powiedzmy, wywietrzony, a mężczyźni doszli do siebie po tym śmierdzącym incydencie. W końcu drzwi otworzył od zewnątrz Freddie. Zmarszczył nos, majestatycznie powąchał kilka razy powietrze i zwrócił się do Rogera:
- Mówiłem Ci, żebyś zaczął się myć.
Po czym zostawił pękających ze śmiechu gitarzystów i niezwykle wkurzonego perkusistę, który wciąż mamrotał pod nosem:
- Ja mu pokażę...

piątek, 1 sierpnia 2014

Rozdział 2



- Raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy, cztery... - mruczał do siebie Roger i wybijał rytm uderzając pałeczkami o drewniane krzesło. Ten dzień zapowiadał się wyjątkowo nudno. Freddie odpisywał fanom, Brian naprawiał swoją gitarę, którą zmontował razem z ojcem gdy był mały, a John spał.
- Do kogo piszesz?
- Ella z Essex. Napisała fajny list, nazwała Cię w nim blond wykastrowaną małpą, hehe.
Nagle Taylor zrobił się czerwony, wyrwał Mercury'emu kartkę i podarł ją na małe kawałeczki.
- Nikt nie będzie mnie obrażał. - mruknął i rzucił skrawki papieru w kąt.
Opowiadałam już o wyglądzie pomieszczeń, w których owi panowie mieszkają? Chyba nie.
Pokój Freddiego zawsze był największy i najlepiej urządzony. Nie potrafił spędzić nawet jednej nocy w hotelu, którego wystrój się mu nie podobał. Musiało być klasycznie, bogato i pięknie. Nie wyobrażał sobie życia w brudzie lub biedzie. Nawet w czasach, gdy miał kryzys finansowy, jego dom wyglądał olśniewająco.
Sypialnia Johna Deacona była urządzona w zwykłym, klasycznym stylu, lecz gdy się do niej wchodziło, czuło się atmosferę, która panuje w domu rodzinnym. Basista wzorował się na wystroju w chatce jego ukochanej babci, o której dosyć często wspominał chłopakom z zespołu.
Brian May mieszkał w wiecznym syfie. Wszystko walało się po podłodze, kubki, rozlana herbata, kartki z tekstami, dosłownie wszystko. Kiedyś Roger znalazł tam sześć pałeczek do perkusji schowanych za szafą. Gitarzysta oczywiście o niczym nie wiedział.
Perkusista za to stawiał na minimalizm. W jego pokoju najważniejszym obiektem było łóżko. Ten gość potrafił przespać cały dzień i wielkim wyczynem było wyrwać go z łóżka tak, by zdążył na próbę. Dlatego właśnie było to zadanie Maya.
Wszyscy członkowie Queen właśnie siedzieli grzecznie na sofie i czekali na popołudniowo herbatkę. Picie herbaty to angielska tradycja, a panowie byli bardzo przywiązani do swego kraju. Za dwie godziny mieli szykować się do występu. Nagle, ni stąd ni zowąd Roger zaczął... Stroić fochy.
- Ja nie zagram, nie ma mowy. - powiedział obrażonym tonem i zrobił minę, jakby właśnie siedział na klopie i przeżywał wewnętrzne katharsis.
- Co Ty pierdolisz, chłopie? Zagrasz. -mruknął Deacon i chwycił podaną przez kelnerkę filiżankę.
- Nie mam nastroju!
Nagle wszyscy drgnęli, gdy filiżanka Johna z hukiem uderzyła o stół, rozlewając zawartość.
- A co możemy zrobić, by Ci ten nastrój poprawić? - wycedził basista. Żyła na jego czole niebezpiecznie pulsowała. Rzadko można było widzieć go w takim stanie, bo to bardzo spokojny człowiek.
Pół godziny później wszyscy jeździli wózkami na bagaże po korytarzu. Kto by się spodziewał. Humor Taylora oczywiście się poprawił, mężczyzna wręcz prawie się posikał z radości, jaką sprawiał mu ryzykowny, a wręcz niebezpieczny wyścig. Freddie, zwykle poważny także dołączył do reszty, wskoczył na jeden pojazd wraz z Johnem i machał nogami, by się rozpędzić. Oczywiście po przekroczeniu mety między wokalistą a Brianem wybuchła wielka kłótnia o to, kto oszukiwał. Jak zawsze.
- Ty oszukiwałeś!
- Nie, bo Ty!
- Kłamca!
- Oszust!
- Idiota!
- Grubas!
- O nie! - krzyknął Mercury
Rzucili się razem na ziemię i okładali się pięściami. Po paru minutach podnieśli się i zawarli rozejm, bo przecież nie mogliby wytrzymać w kłótni dłużej niż 10 minut. Z uśmiechami na ustach wyszli z hotelu, by dać jeszcze jeden wspaniały koncert.

I ja się pytam: Czy takich ludzi można traktować poważnie?